Rozmowa z Sylwestrem Szmydem – kolarzem CCC Sprandi Polkowice

12 razy startował w Giro d’Italia, 4 w Tour de France i 7 razy w Vuelta a Espana, był jednym z najlepszych kolarskich pomocników na świecie. W minionym tygodniu Sylwester Szmyd – jeden z najbardziej znanych polskich kolarzy – przejechał swój ostatni wyścig w karierze.

Ciężko było podjąć decyzję, że o zakończeniu kariery?
SYLWESTER SZMYD: – Nie. Ciężko byłoby mi taką decyzję podjąć dwa lata temu. Wtedy wiedziałem, że nie mogę skończyć się ścigać. Spędziłem dwa lata w ekipie Movistar, w tym czasie chorowałem na toksoplazmozę, mononukleozę, złamałem kciuk, a w dodatku cały czas były jakieś tarcia w ekipie. Nie mogłem się z nimi dogadać, nic się nie układało. Gdybym wtedy zakończył karierę zawsze miałbym w głowie, że nie skończyłem jej tak jak chciałem. Teraz jest inaczej.

To znaczy?
– Teraz jestem pewien, że nie chcę się już ścigać. Kolarstwo to już nie jest mój świat, ja do niego nie pasuję, za bardzo się zmieniło. Do tego stopnia, że nawet gdybym dostał propozycję z ProTouru to bym grzecznie podziękował.

Jak się zmieniło kolarstwo?
– Zmieniło się pod każdym względem i dostosowało do tego jak zmienił się świat. Teraz przypomina wielką korporację, wyścig szczurów, trochę bez zasad, nawet tych niepisanych, bez szacunku dla zawodników. Dla mnie kolarstwo straciło swoją magię. Kiedy zostałem zawodowym kolarzem to coś znaczyło, byłem kimś, a nie tylko zwykłym sportowcem. Najlepszym przykładem na to, że kolarstwo miało wtedy klasę jest chociażby to, że kiedy lecieliśmy samolotem na wyścig, to w garniturach i z krawatem. Ponadto młodsi zawodnicy mieli szacunek do starszych, bardziej doświadczonych. Były zasady, że np. na bufecie to spokojnie jemy i pijemy, a kiedy trzeba załatwić potrzebę fizjologiczną, to załatwiamy spokojni, że w tym czasie peleton nam nie ucieknie. Jeśli lider wyścigu leżał, to cały peleton czekał, a teraz co widzieliśmy chociażby na tegorocznym Giro, główni rywale dodają gazu wykorzystując sytuacje. Dziś jest ściganie na maksymalnych obrotach, od startu do mety. Wszyscy chcą iść w odjazd, wszyscy chcą finiszować, walczyć na podjazdach. Czasem mam wrażenie, że układ lider – pomocnik trochę przestaje się sprawdzać. Teraz to wygląda tak, że każdy jedzie swój wyścig, niby pomagają, ale tak żeby nie pomóc. Zawodnicy się „wycinają” strasznie ryzykują, a ja już tak nie chcę. Mam rodzinę, muszę się szanować. Wiem, że pewnie po takich słowach część kibiców powie, że jestem „mięczakiem”, ale tak to jest. Kibice też się zmienili, oczywiście nie wszyscy, ale duża część z nich chce „krwi”. Także przez to wszyscy w świecie kolarskim wymagają, żeby było: szybciej, mocniej, lepiej. Ja się już w tym nie odnajduję, bo tak jak mówiłem kiedyś to był sport z klasą, a obecnie zaczyna się zmieniać w coś w rodzaju nielegalnych wyścigów w nocy, w ciemnych uliczkach.

Polskie kolarstwo też idzie w tę stronę?
– Ciężko mi powiedzieć, bo nie mam porównania. W Polsce ścigałem się tylko jako kilkunastoletni chłopak. Na pewno pozytywne jest to, że jest ekipa taka jak CCC, w której mają możliwość ścigać się Polacy w największych wyścigach podnosząc swój poziom sportowy. Wiem, że pewnie większość kibiców jest niezadowolona, że wielkie wyniki nie są codziennością w CCC, ale nie wszystko na raz. Na to, żeby coś osiągnąć potrzeba czasu i małymi kroczkami do tego dojdziemy.

Ostatnie dwa lata kariery, które spędziłeś w CCC będziesz dobrze wspominał?
– Tak. To było dobre lata, pod takim względem, że poznałem styl robienia kolarstwa po polsku. Ponadto między zawodnikami panowała świetna atmosfera. Na pewno to było dla mnie jakieś doświadczenie i dobrze spędzony czas. Jeśli chodzi natomiast o stronę sportową umówmy się nie był to popis w moim wykonaniu. Zeszły sezon jeszcze jakoś wyglądał, w tym było już gorzej, choć też zdarzały się chwile, w których czułem się jak kiedyś. Prawda jest taka, że ja zawsze byłem pomocnikiem, a w CCC chociażby w zeszłorocznym Giro jechałem jako lider. Zdecydowanie nie moja bajka. Dużo lepiej czułem się kiedy w tym roku mogłem pomóc Janowi Hirtowi w wygraniu wyścigu w Austrii. Znów czułem się wtedy jak kiedyś i zbierałem gratulacje, że pociągnąłem peleton, zrobiłem selekcję.

Jak już tak podsumowujemy Twoją karierę… Jest coś czego żałujesz, co zrobiłbyś inaczej?
– Niczego nie żałuję. Jak patrzę na te wszystkie lata teraz to wiem, że każda decyzja była dobra. Nawet ta o przejściu do Movistar. Ja po prostu zawsze marzyłem o hiszpańskiej ekipie. Nie żałuję też tego, że kiedyś zdecydowałem się na to, że zawsze będę pomocnikiem. Wolałem być jednym z najlepszych pomocników, niż zajmować np. 11. miejsce na wielkim tourze. Nigdy nie miałem wybitnego talentu, ani zdrowia do kolarstwa. Mój trener kiedy byłem dzieckiem wyganiał mnie z treningów chyba z cztery razy. Mówił, że najlepiej będzie jak pójdę grać w szachy czy zajme się szkołą. Mnie wyganiał, a rodziców przekonywał, że nic ze mnie nie będzie. Ja się jednak uparłem, wyznaczyłem cele i tym swoim uporem dążyłem do tego, żeby je osiągnąć. Kiedy wyjechałem do Włoch miałem 19 lat, nie było telefonów komórkowych, skypa i innych cudów techniki. Do rodziców dzwoniłem raz w tygodniu z budki telefonicznej. Nie myślałem o tym czy jest mi tam ciężko. Byłem w końcu w swojej wymarzonej Italii i wiedziałem, że jak będę pracował jeszcze więcej, to otworzą się przede mną drzwi do prawdziwego zawodowstwa.

A najgorsze momenty przez tych kilkanaście lat?
– Jak mówiłem, ja nie miałem specjalnie talentu, więc musiałem dużo więcej trenować, przestrzegać diety, dbać o to co jem, ile odpoczywam. Prawda jest taka, że gdybym trenował tyle co wybitnie uzdolnieni Nibali czy Sagan to pewnie skończyłbym zaledwie kilka wyścigów w karierze. Jestem więc najlepszym dowodem na to, że trzeba o siebie walczyć i się nie poddawać. Powiem szczerze, że sporo miałem momentów, kiedy walczyłem nie z przeciwnikami, a z samym sobą, własnymi słabościami. Były chwile kiedy się zmuszałem do jeszcze cięższych treningów, a mimo to nie szło, później się okazywało np. że nie jadę na Tour de France, do którego szykowałem się przez parę miesięcy.

To teraz coś milszego… Z pewnością są chwile, które wspominasz z uśmiechem na twarzy?
– (śmiech)… Najlepiej wspominam kilkudniowe wyjazdy z moją żoną po wielkich tourach. Byłem tak maksymalnie zmęczony, a nagle był taki luz, nie trzeba było wstawać wcześnie rano, siadać na rower. A jeśli chodzi o bardziej kolarskie tematy, to nie mam jakiś konkretnych wspomnień z konkretnego wyścigu. Cala kolarska kariera była super przygodą, czymś, o czym ciężko było mi nawet marzyć jak zaczynałem w Romecie. Szczególnie jednak myślę cztery lata spędzone w Liqugasie to było coś wielkiego. Mont Ventoux 2009 i Alpe d’Huez 2010. Vuelta 2009 czy wygrane Giro 2010, które było już właściwie przegrane. Niesamowita drużyna, zespół. Dyrektorzy sportowi potrafili nas tak zgrać, że było to coś na zasadzie jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Do dziś jest tak, że kiedy się spotykamy na wyścigach, pomimo innych koszulek trzymamy się razem.

Pewnie to pytanie słyszysz teraz najczęściej… Co dalej?
– Rzeczywiście wszyscy mi je zadają. Po ostatnim wyścigu miałem kilka dni wolnego, choć dzień po trochę jeździłem na rowerze. Musiałem pojechać do znajomego pod granicę włoską, więc zamiast skutera wziąłem rower. Zresztą nie zamierzam go odwieszać na kołek. Będę się ruszał, jeździł, ale bez przesady. Ciężkich treningów mam dość. Jeśli chodzi o moją przyszłość, to chciałbym zostać pilotem liniowym.

Tzn. takim latającym samolotami rejsowymi?
– Tak, ale to chyba niemożliwe. Zanim zrobię licencję będę miał już 40 lat, do tego 0 nalatanych godzin. Małe szanse, żeby ktoś mnie zaangażował. Zostanę więc przy kolarstwie. Kończę drugi rok studiów na Akademii Wychowania Fizycznego i bardzo chciałbym pracować z zawodnikami jako trener. Myślę też nad połączenie swoich dwóch pasji: roweru i wina. Mam już jakiś pomysł, ale na razie nie chcę o nim mówić.

Wrócisz do Polski?
– Nie. Zostaję na Lazurowym Wybrzeżu. Śmieję się, że jak mam nic nie robić, to wolę nie robić nic we Francji niż w Polsce. Oczywiście to tylko żarty, bo nie zamierzam siedzieć z założonymi rękami.

Rozmawiała ALEKSANDRA SZUMSKA